Wszystko wskazuje na to, że rok 2023 będzie przełomowy, jeśli chodzi o katastrofy. Pandemia covid? Wojna na Ukrainie? To są małe pypcie przy apokalipsie zombie. Bo jak inaczej nazwać to, że po tylu latach powstałam z martwych i wstawiam tu... coś?
Za każdym razem moje podrygi literackie mają jeden wspólny mianownik - smutek. Jestem na tyle szurnięta, że uważam to uczucie za jedno z poetycko pięknych. Ale zanim spojrzycie na moje obłąkanie w oceniający sposób, popatrzcie na to obiektywnie. To smutne i poruszające filmy wygrywają Oskary. To po smutnych, romantycznych książkach mamy emocjonalnego kaca przez dobry tydzień, bo mimo, że rozrywają nas na milion kawałków, jest w tym.. no właśnie kurde jest coś pięknego. I to sprawia, że jak pozbieramy się do kupy, robimy sobie to znowu - sięgamy po kolejną książkę, która nas wewnętrznie dewastuje. Czy to jest masochizm? Być może. Czy jakakolwiek książkara kiedykolwiek żałowała emocjonalnego okaleczenia książką? Nie moi drodzy, książkary żałują, że już nigdy nie przeczytają tej książki po raz pierwszy.
A smutne piosenki? Jezu Chryste na rowerze, ja nie wiem czego bym słuchała w te gorsze dni, bo wtedy I'm sexy and I don't know it totalnie. Ale wiecie co jest największym zaprzeczeniem praw fizyki, logiki, a nawet matematyki dyskretnej? To, że my, kobiety, kiedy nam smutno, słuchamy smutnych piosenek, żeby było nam jeszcze bardziej smutno, aż płaczemy i wtedy robimy Winx Enchantix transformacja, i wchodzimy w taką bad bitch era jakiej świat nie widział, bo jesteśmy gotowe (oczywiście od jutra) skoczyć ze spadochronem, popływać z rekinami, albo co gorsza, zapisać się na siłownię. Tak, zdradziłam Wam sekret, za który facetki z Anonymous pewnie zbanują mi blog. Przyślijcie mi chociaż kartkę z podziękowaniami do więzienia. NIE MA ZA CO.
Ale chodzi mi w tym wszystkim o to, że czasami smutek ma smak takiego półwytrawnego winka. Nie smakuje jak wytrawne siki, ale nie smyra też podniebienia malinową pianką jak to słodkie. Można powiedzieć, że smakuje ono trochę.. sentymentalnie? Zauważcie ile smutnych wspomnień, mimo że bolą, to wywołują takie ciepełko w środeczku. Zazwyczaj w tych smutnych wspomnieniach jest coś pięknego. Jakiś impuls, który nas ukształtował czy coś miłego, co wydarzyło się później, ale nie wydarzyłoby się, gdyby wcześniej nie wydarzyła się ta przykra sprawa. Nadążacie?
Gdybym dziś nie czytała smutnej książki, nie słuchała smutnych piosenek i nie sięgnęła z sentymentu po gitarę pierwszy raz od kilku lat, pewnie nadal bym niczego tutaj nie napisała. Ale zdałam sobie sprawę, w sumie nie dziś, ale już dawno, przy innym crying session, że to smutek jest dla mnie zapałką, która odpala pachnącą pomysłami świeczuszkę.
Wiecie ile kawałków zagrałam na gitarze po takim czasie? Całe zero. A przez te lata mogłam już wymiatać jak Chad Smith grający "The kill" 30STM po raz pierwszy w życiu, nie słysząc nawet wcześniej tej piosenki. Jak nie wiecie o czym mówię, to obczajcie na tik toku, ten gość kiedy gra aż ocieka zajebistością. I mogłam w jakimś stopniu też tak.. ociekać? Boże, nie brzmi to najlepiej, ale tak, MOGŁAM, gdybym nie zmarnowała, w tym przypadku, jeszcze nieodkrytego talentu.
To samo z pisaniem. Wydaje mi się, że słowo pisane, nie ma takiego przebicia jak filmik, który można włączyć do malowania się czy odrabiania pracy domowej. Ale z drugiej strony... czy ja kiedykolwiek robiłam to dla dużej publiki? Zawsze wystarczało mi poklepanie po ramionku od rodziny lub znajomych to raz, a dwa, pisanie jest dla mnie oczyszczające. Robię to więc też z nieco egoistycznych powodów. Brakuje mi tego. Plus, kiedy ludzie udają się na dwójkę, mają czas poczytać, więc kto wie, czy po drugim ramionku nie poklepią mnie przypadkowi ludzie? Albo nie kopną mnie w dupę? Czy gdybym pisała regularnie, barki nie mieściłyby mi się w koszulę od klepania? Czy miałabym tyłek ze skały? Może dowiemy się tego za jakiś czas dzięki dzisiejszej chwili przygnębienia i melancholii.
I to jest piękne. W sensie nie but w czterech literach, ale smutek jest piękny. Jest pamiątką tego co było, okładem z rumianku na to, co jest teraz i pogodzeniem się z tym, z czym dopiero mamy się zmierzyć. Tak, to ja wymyśliłam te IQ 200 słowa i mam rację i pozwólcie mi się raz popluskać we własnej mądrości. Moje motto, to "not everyday is a shine day", ale dziś możecie wyciągnąć okulary przeciwsłoneczne, bo zamierzam tym cytatem shine na cały post.
I tak podsumowując, mam nadzieję, że spojrzycie od dziś na smutek trochę inaczej, że od czasu do czasu powitacie go cieplutko i będzie niczym taniec w deszczu zmywający z Was kurz z całego tygodnia. Jednak pamiętajcie też, że yin potrzebuje swojego yang. Nie ważne jaki piękny nie byłby smutek, to radości nie śmiałabym umniejszyć. Jest równie atrakcyjna.
Buziaki,
Paulina.